Kuby trzeba doświadczyć na własnej skórze, zapominając o wszystkich przewodnikach świata i kiczowatych obrazkach El Comandante, które dzięki pop kulturze mamy w głowach od zawsze, nieznając nawet genezy ich powstania. Trzeba się nią zaciągnąć, jak cygarem zaciągać się nie powinno i upić, jak bursztynowym rumem, nawet jeśli wypija się o jedną szklaneczkę za dużo, bo Kuby przedawkować nie można. Trzeba jej wysłuchać w jednej z dziesiątek havańskich knajp, gdzie zespół przez chwilę będzie grał i śpiewał tylko dla ciebie…
Można napisać, że Kuba jest zachwycająca, ale to tak, jakby nic nie napisać… Jak więc opowiedzieć Kubę w kilkudziesięciu zdaniach? Banał o podróży w czasie? O tym, że Havana to „żywe muzeum motoryzacji”, po którym jeszcze snują się kolorowe buicki, cadillaki, chryslery, chevrolety, fordy i dodge? Że słodki rum, aromatyczna kawa i szczypiący smak cygar definiują tu codzienność i nie mówię o codzienności turystów? Że czas płynie tu swoim rytmem i to jest ten właśnie rytm, który znacie doskonale z filmu o Buena Vista Social Club? Że zwalnia się tu w dzień, by leniwie obserwować ciągle tę samą rzeczywistość, a przyspiesza o zmierzchu, kiedy na scenie Casa de la Música ustawiają się pierwsze zespoły i gromadzą pierwsi tańczący? Że trójpasmową autostradą, z których to pasów jeden (ale nie zawsze ten sam!) względnie nadaje się do jakiejkolwiek jazdy autem, pędzi się bydło, jeździ rowerem, a od czasu do czasu ścigają się po niej dwukołowe mini furmanki? Że w malutkim mieszkanku gdzieś w Cienfuegos na ścianie wisi obrazek Matki Boskiej, a tuż obok niej najczęściej powielane zdjęcie w historii, a na nim dumne spojrzenie „koleżki” Ernesto Guevary? Że Ernest Hemingway też tu był, popijał rum włócząc się uliczkami Havany i kochał łowić ryby, i choć nie przepadał za Fidelem Castro, to pasja do wędkowania sprawiła, że na jednej z państwowych uroczystości panowie przegadali ze sobą kilka godzin?
Można spróbować opowiedzieć Kubę trzymając się faktów. Na przykład tego, że w Havanie znajduje się cała historia. Dosłownie. A dokładniej, znajduje się ona w Museo de la Revolución (donde está toda la historia – taki dopisek widnieje na tablicy tuż pod nazwą muzeum), do którego ciągną wycieczki szkolne z dwumilionowej stolicy, by Kubańczycy od najmłodszych lat wiedzieli, jak trzeba żyć i jak żyć należy. Poza całą historią jest tu, w muzeum, również 12-osobowy jacht Granma, którym 2 grudnia 1956 roku 82 partyzantów przybiło do brzegów Kuby. Przeżyło tylko kilkunastu z nich. Na ich czele stali Fidel Castro, jego brat Raúl oraz Ernesto Che Guevara…
Tak, ten Che Guevara. Argentyńczyk (sic!), którego Kubańczycy pokochali za charyzmę, brawurę, odwagę i walkę o nich i dla nich. Tutaj Che jest wszędzie i żeby zrozumieć podejście do jego legendy, warto wyrzucić z głowy nasze schematy i klasyfikacje, bo trudno ocenić europejskim okiem rzeczywistość tej zachwycającej karaibskiej wyspy, w której to rzeczywistości narodził się mit El Comandante i żyje do dziś, widoczny dosłownie na każdym kroku. Nie mówię tu tylko o kiczowatych pamiątkach dla turystów czy banknotach, których używają mieszkańcy wyspy (na Kubie funkcjonują 2 waluty, ta, którą posługują się turyści jest niestety pozbawiona podobizn bohaterów narodowych, my dostajemy do dyspozycji jedynie wizerunki ważnych narodowych budowli). Kiedy jakikolwiek zespół śpiewa znaną wszystkim chyba Kubańczykom piosenkę „Hasta Siempre, Comandante” robi to tak, jakby Ernesto miał za chwilę pojawić się na widowni. Podobizna Che zdobi państwowe instytucje, szkoły, budynki mieszkalne, mimo ręki na temblaku dzielnie króluje nad Santa Clara spoglądając na miasto ze szczytu swojego mauzoleum, nie mówiąc o oficjalnych plakatach i billboardach (Swoją drogą tylko takie na Kubie zobaczymy, wyobrażacie to sobie? Gdzieś tam, na Karaibach istnieje świat bez reklam! Wielkoformatowe są tu tylko hasła rewolucyjne!). Inni bohaterowie nieustającej przez kilkadziesiąt lat rewolucji, „ojcowie narodu”, jak XIX-wieczni José Martí i Carlos Manuel de Céspedes prężą się dumnie na zmianę na cokołach na każdym placu w każdym kubańskim mieście. Wierny do końca ideałom Rewolucji Fidel (jego imię w dosłownym tłumaczeniu znaczy „wierny”) pomnika nie ma ani jednego. Nie chciał, no po prostu nie życzył sobie. Ani za życia, ani po śmierci. Rzecz jasna, uszanowano jego wolę. Ale murale, rysunki i fotografie to już co innego, tych jest niemal tyle, co reprodukcji najsłynniejszego na świecie zdjęcia Alberto Cordy, na którym uwiecznił Che Guevarę. Bohaterowie i ojcowie narodu. Ci, którzy uratowali Kubę przed imperializmem, pilnują jej w ciszy nawet po śmierci. Nadal, na każdym kroku…
Żeby choć odrobinę zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba wiedzieć, że dzieje tej pięknej wyspy to burzliwa opowieść o latach dążenia do niepodległości, próbach wyzwolenia najpierw z rąk kolonizatorów, później Amerykanów, a później kolejnych dyktatorów. Odkryta przez Krzysztofa Kolumba w 1492 roku, od razu stała się łakomym kąskiem dla Hiszpanów, rdzenni mieszkańcy zostali wyeliminowani bardzo szybko, a wyspa zmieniła się w centrum handlu niewolnikami. Jeśli do taniej siły roboczej dodamy świetne warunki do uprawy trzciny cukrowej i rosnące w Europie zapotrzebowanie na osładzanie sobie życia, łatwo domyślimy się, że w krótkim czasie Kuba została bogatą i istotną krainą na Morzu Karaibskim. Nic jednak nie trwa wiecznie, zatem i popyt na białe kubańskie złoto z biegiem czasu spadł w związku z politycznymi i wojennymi zawirowaniami. Po XIX-wiecznym kryzysie, nastąpiły długie lata walki Kubańczyków o niepodległość. Kiedy udało im się wyzwolić spod wpływów Hiszpanii, przyszła kolej na Stany Zjednoczone. To te dni, kiedy nadgryzione dziś zębem czasu, choć ciągle na chodzie, cadillaki i buicki były jeszcze nowiusieńkie, a bogata amerykańska socjeta brylowała na salonach Havany. A mieszkańcy wsypy? Większość z nich cierpiała głód i biedę. Sytuacja najmniej zamożnych nie zmieniła się niestety, kiedy w 1933 roku kontrolę nad krajem przejął Fulgencio Batista. Nic dziwnego, że szykowała się kolejna rewolucja. Ruch 26 lipca, który Fidel Castro założył na wygnaniu w Meksyku z młodym, poznanym tam właśnie Che Guevarą, po kilku podejściach przejął władzę na wyspie w 1958 roku. A 4 lata później Stany nałożyły embargo na handel z Kubą, zrywając z nią jednocześnie wszelkie stosunki dyplomatyczne.
I tak właśnie zatrzymał się tu czas. „Dzięki” temu możemy banalnie mówić dziś, że jedziemy do „żywego muzeum motoryzacji” albo wybieramy się „w podróż w przeszłość”. Można tak mówić i tak właśnie odbierać Kubę. Ale można też inaczej, tak, by nie zamknąć się w schematach i kalkach, które siedzą w naszych wyobrażeniach i by nie przegapić fascynującej rzeczywistości… Jak?
Kuby trzeba po prostu doświadczyć na własnej skórze, zapominając o wszystkich przewodnikach świata i kiczowatych obrazkach El Comandante, które dzięki pop kulturze mamy w głowach od zawsze, nieznając nawet genezy ich powstania, zaciągnąć się nią, jak cygarem zaciągać się nie powinno, upić, jak bursztynowym rumem, nawet jeśli wypija się o jedną szklaneczkę za dużo, bo Kuby przedawkować się nie da, ale upić się nią naprawdę warto, trzeba jej wysłuchać w jednej z dziesiątek havańskich knajp, gdzie zespół przez chwilę będzie grał i śpiewał tylko dla ciebie i naprawdę to poczujesz, Kubę trzeba zatańczyć, zamykając oczy i krok po kroku dając się ponieść muzyce. Kuby trzeba dotknąć, poznać każdym ze zmysłów, odrzucając wszelkie „nasze” europejskie standardy, a oceny, dobre rady i pomysły zachować dla siebie. A najlepiej zostawić na lotnisku i zabrać ze sobą dopiero w drodze powrotnej do domu.
Ale ważne, by zrobić to naprawdę powoli (pasito a pasito, a nawet „Despacito”, jeśli ktoś lubi). Zatrzymać się nie raz i nie dwa, a tyle, ile będzie trzeba, wyłączyć tryb „odhaczyć jak najwięcej punktów na liście must see”, odetchnąć niesamowicie wilgotnym, gorącym i oblepiającym ciało powietrzem, rozejrzeć się, zboczyć z wyznaczonej trasy i zajrzeć w senne zakamarki Trinidadu, uśmiechnąć się do przepięknych 70-letnich kobiet, które przy stoliku obok w małej nieturystycznej kawiarence w Santiago de Cuba piją kawę na zmianę z piwem, ukrywając się przed południowym słońcem, pozwolić przypadkowo spotkanej dziewczynie nauczyć nas, jak Kubanka powinna dumnie stawiać każdy krok przemierzając ulice Camagüey.
I wiecie, co? Kiedy tak się stanie, powoli, obok lśniących kolorowych chryslerów i chevroletów zaparkowanych zawadiacko wzdłuż deptaków dla turystów w Havanie, zaczniemy zauważać też fordy i dodge bez tabliczki „taxi”, schowane w bocznych uliczkach, zaprzyjaźnione już bardzo ze rdzą, leniwie choć dzielnie toczące nierówną niestety walkę z czasem, od 60 lat z ogonem służące wiernie swoim uśmiechniętym właścicielom w wypłowiałych od słońca niegdyś kolorowych ubraniach i tanich okularach przeciwsłonecznych. Wówczas może uda nam się podejrzeć mecz piłki nożnej rozgrywany na środku ulicy, gdzie za bramkę służą buty, bo do gry nie są kilkuletnim chłopcom zupełnie potrzebne, może nawet się zdarzyć, że popijając w cieniu popołudniową kawę, podsłuchamy rozmowę dwóch starszych roześmianych mężczyzn, którzy dyskutują o ulubionych piosenkach z młodości, nucąc je pod nosem i wspólnie próbując przypomnieć sobie ich słowa. Wtedy może, siedząc kilkanaście minut pod ruinami ograbionego przez piratów kościoła w Trinidadzie, rzeczywiście zobaczymy oczyma wyobraźni gdzieś daleko na horyzoncie czarną banderę z trupią czaszką, przed którą całe miasta uciekały w głąb lądu, a spacerując po Dolinie Cukrowni – historycznym regionie upraw trzciny cukrowej w południowej części Kuby, który 20 lat temu wpisany został wraz z Trinidadem na listę światowego dziedzictwa UNESCO – i wdrapując się na Wieżę Niewolników, poza targiem z pięknymi płótnami przygotowanymi dla wycieczkowiczów, zobaczymy w myślach tysiące osób pracujących 200 lat temu przy zbiorach białego kubańskiego złota – tej nadającej nieświadomie smak całej wyspie trzciny cukrowej.
Ważne jednak, by odkrywając Kubę, czas również traktować „po kubańsku”. Chłonąć ją powoli, nieco sennie, ale bardzo uważnie i z dbałością o detale. Poczuć na własnej skórze zarówno tętniące życiem największe miasta: zgiełk ulic i straganów, jak i leniwe miasteczka na prowincji, takie, do których nie zaglądają kilkudziesięcioosobowe wycieczki, bo i po co? Przecież to nuda. Nic się tu nie dzieje. Warto posiedzieć z gospodarzem casa de particular przy rumie w gorący choć ulewny wieczór i posłuchać jego historii. Warto poznać tę piękną wyspę po swojemu i warto to zrobić teraz. Bo cadillaki, mimo swego hartu ducha w walce z czasem, niedługo odmówią posłuszeństwa właścicielom, dla coraz większej rzeszy turystów zewsząd powstaną kolejne luksusowe ośrodki all inclusive przy bajecznych koralowych plażach z obowiązkowymi lagunami, po których dumnie brodzą różowiutkie flamingi i zatrzymany kilkadziesiąt lat temu kubański zegar w końcu ruszy do przodu. Zostawiając tę ciągle jeszcze niepojętą dla nas, piękną, w wielu aspektach niesamowitą rzeczywistość tylko na obrazach zapisanych w pamięci tych, którzy mieli szczęście tu zajrzeć. I umieli zatrzymać się na powolną kubańską chwilę.
Tekst: Aneta Zadroga
Fot. Aneta Zadroga, Magdalena Dzik-Kordas, GM Lifestyle
Redakcja „Sukces Jest Kobietą” dziękuje firmie Adventure Club oraz jej szefowi Radosławowi Kasprzakowi, a także pilotowi Andrzejowi Wnękowi za opracowanie, organizację i koordynację tej oryginalnej i fascynującej wyprawy po Kubie.
Jeśli jesteście zainteresowani niezwykłymi wyprawami po świecie, głównie takimi, gdzie nie docierają wszyscy turyści świata, polecamy odwiedzić stronę ADVENTURE CLUB!